+2
KarolKwiat 2 marca 2018 18:52
Europa była, Azja była, więc nadszedł czas na kolejny kontynent. Pierwotnie miała być Argentyna z Urugwajem ale przeszkodą okazywała się cena. Jeśli tam było drogo to pewnie do Chile jeszcze drożej… A tutaj niespodzianka, loty do Santiago w cenie 620 funtów! Jest tylko jedno pytanie - czy nie będzie problemów z biletami kupionymi nie bezpośrednio w Iberii, tylko przez wyszukiwarkę? Obawy okazały się nieuzasadnione i bez problemów wydano nam karty pokładowe.





Iberia jako narodowy przewoźnik z Hiszpanii posiada monopol na połączenia do krajów Ameryki Południowej. Główny hub znajduje się w Madrycie, na lotnisku Barajas, do którego przylecieliśmy z londyńskiego Heathrow. Podczas pierwszej fazy lotu Iberia nie serwowała żadnych darmowych posiłków ani kawy czy herbaty, za które trzeba było płacić. Do tego dwugodzinny lot w ciasnym Airbusie upłynął w mało komfortowych warunkach. Z terminala numer 4s w kierunku południowoamerykańskim odlatywało wiele innych samolotów, min. do Limy, Buenos Aires, Montevideo czy Santiago. Nasz wylot był przewidziany na godzinę 23.45 i miał wylądować w stolicy Chile o godzinie 9.05 czasu lokalnego. Cały przelot nad Atlantykiem i większością kontynentu wynosił 13 godzin i 20 minut, czyniąc to połączenie - obok Tokio - jednym z najdalszych kierunków oferowanych przez hiszpańskie linie.
Ogromny Airbus A-340, z wygodnymi fotelami i systemem rozrywki pokładowej zapewniał komfortowe warunki podczas długiego lotu. Chwile po starcie podano kolację, a na półtorej godziny przed lądowaniem zaczęto serwować śniadanie, po którym można było się przygotować na postawienie stopy na półkuli południowej.
Po wylądowaniu stanęliśmy do odprawy, na końcu której każdy turysta dostawał małą karteczkę, wraz ze swoimi danymi, którą później trzeba było oddać podczas opuszczania kraju. Do naszego hostelu dostaliśmy się jadąc najpierw autobusem do stacji Pajaritos, skąd dalej pojechaliśmy metrem. Happy House Hostel - nazwa idealnie pasuje do tego miejsca. Jest ulokowany w zabytkowej kamienicy, posiada basen, patio, taras i dużo miejsca do relaksu, kiedy po ciężkim dniu można usiąść ze znajomymi i napić się zimnego piwa czy gorącej herbaty. Do tego można pograć w bilard i ping ponga. Pracownicy na recepcji posługują się językiem angielskim i są bardzo pomocni. Wśród gości można spotkać podróżników z całego świata - Szkocji, Anglii, Australii, Kanady czy Korei Południowej. Najbardziej przyjaźnie była nastawiona grupa z Azji, która wcześniej zwiedziła Peru i Boliwię a następnie planowała eksplorację Patagonii, Ziemi Ognistej i Brazylii. Hostel miał świetną lokalizację blisko metra, centrum i najważniejszych miejsc w mieście. Może jedynym mankamentem był słaby internet, ale będąc prawie na końcu świata i mając ograniczony czas nie warto go było na marnować na Facebooka.









Pierwszy dzień pobytu został poświęcony na zapoznaniu się z centrum miasta, posmakowaniu lokalnej kuchni i wczucia się w klimat. Najlepszym miejscem do tego jest plac Plaza de Armas, z budynkiem katedry Catedral de Santiago, na którym widnieje zdjęcie papieża Franciszka. Obok znajduje się główny gmach poczty a także budynek Muzeum Narodowego. Całe to miejsce było wypełnione turystami, rodzinami z małymi dziećmi, chłodzącymi się w fontannach czy różnego rodzaju artystów ulicznych. Obok nich w cieniu palm swoje pojedynki toczyli fani szachów.
Wracając do naszego hostelu przeszliśmy przez Plac Konstytucji, omijając oddzielony barierkami Pałac Prezydencki nazywany Palacio La Moneda. Jest to reprezentatywna część miasta, znajdują się tutaj ważne urzędy i siedziby ministerstw. Otoczenie było bacznie obserwowane przez służby i można było czuć się bezpiecznie. Co jest warte zauważenia to na każdym kroku w Santiago można było spotkać policjantów pilnujących porządku. Nawet podczas podejścia na górę San Cristo mijała nas grupa funkcjonariuszy poruszająca się na koniach.





Po długiej podróży nadszedł czas na posiłek chilijski. Na ulicy Avenida Brasil znajdowały się liczne bary i kafejki. W jednej z nich zamówiliśmy słynnego hamburgera z awokado, hot doga i przekąskę złożoną z frytek i … mortadeli. Czysty fast food. Podobnie mieliśmy w Valparaiso, nad Pacyfikiem, gdzie w jednym z lokalnych barów zamówiliśmy burgera gigantes, nie zdając sobie sprawy jak on jest wielki! Do tego nie zostałem do końca zrozumiany i zamiast zupy dostałem … hot doga. Wspomniany gigantes okazał się ogromną bułką, z nadzieniem jak w hamburgerze, podzieloną na 4 części.
Inna sytuacja miała miejsce na targu Abastos Tirso de Molina, gdzie na jego górnej części znajdowały się budki z jedzeniem. Jako smakosz zup rybnych zamówiłem jedną z karty dań i czekałem na kelnerkę. Gdy ją podała poczułem jeden z najgorszych zapachów świata - ta zupa po prostu śmierdziała. Siedząca obok mnie Radka jako pierwsza poczuła wstrętny zapach ale organoleptycznie musiałem się przekonać czy ma rację. Jak można było się spodziewać spasowałem po pierwszej łyżce, rezygnując z tego dania. No cóż, czasami trafia się na lokalny wyrób, ceniony przez miejscowych, jednak nie do końca trafiający w kubki smakowe przybyszów z innego kontynentu.





W poniedziałek planowaliśmy odwiedzić muzeum piłkarskie Colo Colo - czyli najbardziej utytułowanego klubu w Chile, stadion a także wjechać kolejką na szczyt Cerro San Cristobal i przy okazji zobaczyć zoo. Jak się okazało poniedziałek jest dniem kiedy wszystko jest zamknięte i musieliśmy zmienić nasze plany. Zdecydowaliśmy się na podejście na górę San Cristo, na szczycie której znajduje się kościół i statua Matki Bożej. Trasa biegnie ostro pod górę i wymaga dobrej kondycji. Wspinając się na szczyt można podziwiać piękną panoramę Santiago, idealną do zrobienia kilku ciekawych ujęć. Wcześniejsza nazwa tego miejsca brzmiała "Tupahue" czyli miejsce gdzie mieszkają bogowie. W 1987 roku podczas pielgrzymki do Chile mszę odprawiał tutaj Jan Paweł II, którego pomnik góruje nad miastem. Jest ołtarz i amfiteatr na którym gromadzą się wierni podczas odprawianych nabożeństw. Jego atrakcyjne położenie pozwala stwierdzić, że jest jednym z najpiękniejszych miejsc do celebracji mszy świętej na świecie, z zapierającym dech widokiem na Santiago.



Po zejściu na dół usiedliśmy na ulicy Pio Nono, leżącej w dzielnicy Bellavista, gdzie znajduje się serce imprezowe Santiago. Po spożyciu zimnego Cristala - flagowego piwa Chile - udaliśmy się w stronę kolejnego wzgórza Santa Lucia. Jest to historyczne miejsce, na szczycie którego w XVI wieku oficjalnie nadano nazwę miasta. Obecnie jest to jeden z najbardziej popularnych parków, z pięknym zamkiem, fontanną i miejscami do zrobienia pamiątkowego zdjęcia.
W niedalekiej odległości znajduje się artystyczna dzielnica Lastarria i słynne ulice Paris y Londres. Oryginalna architektura i spokój czyli idealne miejsce na złapanie drugiego oddechu po wizycie w zatłoczonym centrum miasta.



Jeden dzień przeznaczyliśmy na wycieczkę do położonego 120 km od Santiago Valparaiso. Miasto portowe położone nad Oceanem Spokojnym jest określane jako "Perła Pacyfiku", więc szybko nabyliśmy bilety i czekaliśmy na autobus. Jednym z naszych celów była kąpiel w oceanie, jednak pogoda pokrzyżowała nam plany. Temperatura powietrza wynosiła jedynie 17 stopni i skończyło się tylko na zamoczeniu stóp. Ogólnie miasto, jak na pierwsze wrażenie, zbytnio nie zachwyca. Byliśmy w centrum, spacerowaliśmy uliczkami, zobaczyliśmy targ i przeszliśmy się wzdłuż wybrzeża portowego. Jest dużo różnego rodzaju graffiti, prawie na każdym budynku można zauważyć jakiś motyw. Oprócz tego opuszczone i rozwalające się budynki oraz brud na ulicach, szczególnie w rejonie targu i dworca autobusowego. Miasto rozciąga się na wzgórzach i patrząc z poziomu portu można go porównać do maderskiej Funchal. Funkcjonuje także linia metra! Tory znajdują się tylko wzdłuż wybrzeża i łączą port z drugą częścią miasta. W jednej z restauracji z pięknym widokiem na ocean wypiliśmy kawę i się trochę ogrzaliśmy, bo planując wyjazd nie zabraliśmy żadnych ciepłych ubrań. Z powodu chłodu nie zostaliśmy w Valparaiso dłużej i nie wczuliśmy się klimat miasta, ale kilka godzin pozwoliło na zobaczenie trochę innego Chile, biedniejszego niż stolica kraju. Wracając z powrotem przejeżdżaliśmy przez Vina del Mar i od razu można było zobaczyć inne widoki niż w "Perle Pacyfiku" - czyste ulice, przystrzyżone trawniki czy długa, piaszczysta plaża. Jest to miejscowość nastawiona na turystów, z jakże całkiem odmiennymi widokami niż w Valparaiso.









Kolejną częścią wyprawy była trasa z Santiago do argentyńskiej Mendozy i z powrotem sławną drogą Los Libertadores przełęczą w Andach. Poświęciłem jej oddzielny tekst, dostępny na moim blogu na stronie fly4free.
https://karolkwiat.fly4free.pl/blog/3299/santiago-paso-international-los-libertadores-mendoza/

Po powrocie z pasjonującego wypadu do Argentyny powróciliśmy na naszego hostelu i udaliśmy się na dzielnicę Bellavista, będącą imprezowym sercem miasta. I faktycznie tak było - tłumy osób zmierzających w kierunku klubów, latynoska muzyka wylewająca się z głośników i ekspresyjny gwar wieczornych rozmów pozwalał wczuć się w klimaty chilijskie. Skorzystaliśmy z oferty baru z parkietem do tańca. Cena wejściówki do tego drugiego wynosiła 2 tysiące peso dla kobiet i 8 tysięcy dla panów. Podczas picia piwa zaczęliśmy rozmowę z bywalcami tych rejonów i po tym jak powiedzieliśmy skąd jesteśmy to zapałali do nas przyjaźnią krzycząc "Polakko, Polakko"!. Do tego kojarzyli oczywiście naszą gwiazdę eksportową czyli Roberta Lewandowskiego. Ciekawie się z nimi spędziło kilka chwil, po czym poszliśmy do kolejnego klubu, gdzie głównym trunkiem była wódka Wyborowa! Kto by się spodziewał, że w dalekim Santiago nasz produkt będzie jednym z wiodących w karcie drinków.



Sobota była ostatnim całym dniem w Chile, więc chcieliśmy ją odpowiednio wykorzystać. Na początku pojechaliśmy do najbardziej oddalonego punktu czyli Estadio Monumental. Niestety w tym przypadku doszliśmy do obiektu i jedynie mogliśmy "pocałować klamkę". Cel naszej wizyty czyli klubowe muzeum Colo Colo, najbardziej utytułowanego piłkarskiego klubu w Chile, było zamknięte dla zwiedzających.



Trochę zawiedzeni takim faktem wróciliśmy do centrum i kupiliśmy bilety do miejskiego zoo. Jego usytuowanie na zboczach góry Cerro San Cristobal pozwala na obserwację zwierząt a także pięknej panoramy miasta. Zdjęcie lamy z Santiago w tle jest atrakcyjną propozycją dla fanów fotografii. Dla mnie głównym celem było zobaczenie kondorów andyjskich - jednych z największych ptaków żyjących na ziemi, których rozpiętość skrzydeł wynosi do 3 metrów. Występują one w zachodnim pasie Ameryki Południowej i są ważnym elementem kultury wielu państw. Ich wizerunek pojawia się w herbach Chile, Kolumbii, Ekwadoru czy Boliwii.



Ważnym punktem na mapie Santiago jest Muzeum Sztuki Prekolumbijskiej. Znajduje się ono niedaleko od Plaza Armas a wstęp kosztuje 4,5 tysiąca peso. Jednym z najciekawszych punktów jest dział "Chile przed Chile", pokazującym historię terenów obecnego państwa na wiele wieków przed nastaniem hiszpańskich konkwistadorów. W drugim dziale można zobaczyć eksponaty będące dziedzictwem kultury większości plemion zamieszkujących tereny dawnej Ameryki Środkowej i Południowej czyli Majów, Azteków, Inków czy ludów z rejonu wysp karaibskich. Niewątpliwie jest to nie lada gratka dla miłośników historii, którzy mogą w tym miejscu spędzić kilka godzin.





W niedzielny poranek zjedliśmy śniadanie, pożegnaliśmy się z miłą obsługą i udaliśmy się w stronę lotniska. Po drodze mijaliśmy stadion lekkoatletyczny i przypomniała mi się jedna rzecz - 17 lat temu w 2000 roku odbywały się w Santiago mistrzostwa świata juniorów w lekkoatletyce i jedyny złoty medal dla Polslo zdobył Marek Plawgo. To był jego początek do udanej kariery zostając później rekordzistą Polski na dystansie 400 metrów przez płotki i czołowym zawodnikiem na świecie.
Po przybyciu na lotnisko odebraliśmy nasze bilety, zdaliśmy bagaż i zostawiliśmy kartki pocztowe w okienku informacji. Dlaczego właśnie tam? Jak się okazało lotniskowa poczta była już zamknięta ale miła Chilijka ulitowała się nad nami i zapewniła, że następnego dnia kupi znaczki za pieniądze które jej zostawiliśmy i wyśle widokówki do Europy. Jak się okazało wszystkie kartki doszły, jednak w różnym odstępie czasowym a nawet bez znaczków, które po drodze ktoś po prostu oderwał.
Tuż przed odlotem na Stary Kontynent można nabyć tylko dwie butelki alkoholu. Nie chodziło o wino, jakich pełno w europejskich sklepach, ale o trunek destylowany na Wyspie Wielkanocnej, jednym z najbardziej oddalonych miejsc na świecie. (Będąc już w Europie skusiłem się kieliszek i mogę powiedzieć, że najlepsza z tego była … butelka. Bo smak trunku przyprawiał o mdłości) Butelka tego napitku miała kształt Moai - charakterystycznych posągów stojących na Rapa Nui lub Isla Paschua, jak się w innych językach określa to miejsce.



Pożegnaliśmy się z Chile i całą Ameryką Południową 13-godzinnym lotem do Madrytu, skąd później dolecieliśmy do Londynu a ostatnim etapem podróży była 3-godzinna trasa do Bristolu. Po nieprzespanych kilkunastu godzinach kierowanie autem na ruchliwej autostradzie nie było zbyt rozsądną decyzją, ale dzięki mocnemu espresso udało się dotrzeć szczęśliwie do domu. Czas jaki upłynął od momentu wyjścia z hostelu w Santiago do domu wyniósł ponad 24 godziny. Niezły wynik, w porównaniu do czasów Ignacego Domeyki, najbardziej czczonego Polaka w Chile, któremu podróż pod koniec XIX wieku zajęła 3 miesiące.

Dodaj Komentarz